piątek, 25 lipca 2014

60. Queen i Highway

Bardzo chciałam mieć te filmy na DVD, bo czułam już przed ich obejrzeniem, że z chęcią będę do nich wracać. Nie pomyliłam się i sprawiłam sobie cudowny prezent na urodziny.

QUEEN
Miałam bardzo, bardzo duże oczekiwania względem tego filmu, zwłaszcza po tak ciepłym przyjęciu przez krytyków (i widzów, którzy dali zarobić twórcom). I moje oczekiwania zostały w stu procentach spełnione, a nawet jeszcze bardziej. To wspaniały moment, gdy moja ulubiona aktorka zostaje wreszcie zauważona w przemyśle, odnosi sukces i zyskuje tak dobre opinie za swój występ. Oczywiście wielkie brawa należą się reżyserowi i całej ekipie za stworzenie tak pięknego filmu, ale ze względu na Kanganę Ranaut rozpiera mnie szczególna duma, bo od zawsze jej kibicowałam. Zagrała fenomenalnie.

Film oglądałam jak zaczarowana, nie chciałam by się kończył. Chciałam, by Rani jak najdłużej była na swoim miesiącu miodowym i wciąż odkrywała uroki życia, a ja razem z nią. Świetnym pomysłem były sceny retrospekcji, które powracały do związku Rani z Vijayem. Wspaniale skomponowały się one z sytuacjami, w jakich znalazła się główna bohaterka po odrzuceniu przez narzeczonego. Identyfikowałam się z wieloma odczuciami Rani (zarówno radosnymi jak i smutnymi).


Rajkummar Rao zagrał bardzo dobrze, szczególnie w jednej scenie zapadł mi w pamięć, ale nie chcę już zdradzać w jakiej. Ciekawa jest postać Lisy Haydon. Fajnie to wymyślili, żeby jej imię było podobne do imienia Vijaya i dobrze z tego skorzystano w scenariuszu. Muzyka idealnie wtapia się w klimat filmu, Amit Trivedi nie zawiódł. Bardzo fajnie poradziła sobie zagraniczna obsada. Spontaniczność debiutantów dodała realizmu tej historii. Zdjęcia są piękne, a plenery Paryża i Amsterdamu prezentują się zaskakująco świeżo, co jest ogromnym plusem.
Trudno mi wybrać ulubione sceny, bo cały film to majstersztyk. Ale bardzo lubię scenę w klubie, podczas której słyszymy zremiksowaną wersję „Hungama Ho Gaya”. Kangana wypadła bezbłędnie ze swoimi minami i mową ciała. Lubię też scenę pierwszego spotkania Rani z przystojnym Włochem.
Rani z poznaną we Francji Vijaylakshmi
(w tej roli Lisa Haydon)

HIGHWAY
W tym przypadku moje oczekiwania nie były tak wysokie, jak w przypadku „Queen”, a to dlatego, że Imtiaz Ali nie ma w zwyczaju robić filmów idealnych, wręcz przeciwnie, zawsze zalicza masę wpadek. Ale to sprawia, że jego filmy są jeszcze piękniejsze.
Wreszcie miałam okazję zobaczyć w akcji Alię Bhatt. Jest bardzo obiecującą aktorką – ma w sobie wiele dziewczęcego uroku i dobrze poradziła sobie również w trudnych, emocjonalnych scenach. Randeep Hooda zagrał wspaniale, jak zawsze z wielkim oddaniem wcielił się w swoją postać. Jest świetnym aktorem, nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

„Highway” jest bardzo podobny do innych filmów Imtiaza (popularny u niego motyw podróży), a jednocześnie zupełnie inny (nie ma komercyjnego zacięcia). Od razu przypomniała mi się piosenka „Aao Milo Chalo” z filmu „Jab We Met”: „Kiedy zaczęliśmy iść, drogi też poszły z nami. Drogi wydają się piękniejsze niż cel podróży”. Refren ten mógłby zostać mottem „Highway”. Zresztą Imtiaz mówił, że kolejne wędrówki i sam etap kręcenia filmu wpłynęły na jego fabułę.

Veera odkrywa uroki swojego kraju, cieszy ją podróż, której nigdy nie mogłaby odbyć, gdyby nie została porwana przez bezwzględnego Mahabira. Oboje bohaterów poznaje swoje historie i powoli zbliża się do siebie. Zarówno filmowe postacie, jak i widzowie wiedzą, że ich podróż będzie musiała w końcu dobiec końca... Ale liczy się „tu i teraz”. Widoki w filmie zapierają dech w piersiach, a muzyka Rahmana tylko dopełnia całość.
Moja ulubiona scena to zdecydowanie ta, gdy bohaterka ucieka w nieograniczoną przestrzeń, biegnie, ile sił w płucach i wtedy rozbrzmiewa piosenka „Tu Kuja” (cudowny wokal Sunidhi Chauhan). Podobało mi się też, gdy Meera gadała do siebie na głos.
Meera i Mahabir w drodze

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz